Już prawie zapomniałem jak bolało przebiegnięcie pierwszego Maratonu w 2012 roku, a chciałem spróbować po rad drugi. Tym bardziej że odbywał się w Rzeszowie i była to reanimacja maratonu z 2005 roku.
Przygotowania nie szły zgodnie z planem (skąd ja to znam), za dużo pracy, późne powroty do domu i do tego przeziębienie 2 tygodnie przed 19 Października zrobiły swoje. Fizycznie i psychicznie nie czułem się pewnie. Postanowiłem spróbować, najwyżej zejdę. O kontuzji już zapomniałem, pogoda dopisała i dwa lata temu na liczniku miałem znacznie mniej kilometrów. Zakładałem że przebiegnę poniżej 3:30 w najgorszym przypadku, a jeśli dobrze będę się czuł to i może pęknie 3:20.
Starto o 9:00 pogoda słoneczna i chłodna w sam raz na długie bieganie.Wystartowałem z tyłu spokojnie z czasem około 4:45 min/km z 2 butelkami w ręku z obawą czy wystarczy wody na całą trasę. W razie czego Żona z Alą miała się pojawić na 30 km i wesprzeć mnie batonikiem i wodą.
Pierwsze okrążenie czułem się bardzo dobrze czas też niczego sobie aby złamać spokojnie 3:30. Dużo kibiców na trasie, doping znajomych, po prostu biegowe święto w Rzeszowie.
Drugie okrążenie wymagało już ode mnie sporo sił aby utrzymać wydawało by się słabe temp 4:50 min/km. Słońce grzało coraz mocniej, wiatr się zmagał i przeszkadzał na długich prostych odcinkach. Co najgorsze kończyła się woda w butelkach i zapas żeli. W myślach miałem jednak nadzieję że Żona pojawi się na trasie i wspomoże. Biegnę więc już na plantach i wypatruję Jej wśród tłumu ludzi i nic! Nie ma! I to był kluczowy moment maratonu. Od 34 km tempo nagle spadło, o 30 sekund na kilometrze, wypiłem ostatni łyk wody i wlokłem się na kolejnych kilometrach trochę spragniony wypatrując kolejnego punktu z woda. A do tego wszystkiego doszedł bardzo silny wiatr na prostej wzdłuż Wisłoka, i silny ból nóg już bardzo zmęczonych i jak się okazało nie wybieganych na takich dystansach. Dosłownie się wlokłem odliczając biegnące powoli kilometry, mając cały czas w myśli że jednak Żona nie przyszła.
Ostatnie 2 km postanowiłem przyspieszyć o marne parę sekund na km ale ból nóg dawał się niesamowicie we znaki i sił na przyspieszenie wystarczyło na ostatnich 500 m. Zacząłem się także zastanawiać czy złamię 3:30 bo o lepszym wyniku nie myślałem, a miejscami w trakcie biegu już mi było wszystko jedno czy złamię tą granicę czy nie, tak mnie nogi bolały.
Na mecie była euforia z powodu ukończenia po raz drugi maratonu i z czasu, 30 sekund przed wyznaczonym celem mimo takiej męki. Tym bardziej że poprawiłem czas o 40 minut. Następny maraton może za dwa lata!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz